środa, 30 stycznia 2013

Naked2 Urban Decay - czy warto?


Oto mija miesiąc, jak paleta Naked2 Urban Decay jest ze mną. Pora więc odpowiedzieć na pytanie, czy warto? Czy warto za nią zapłacić około 180 złotych lub okazyjnie w promocji, jak to było w moim przypadku, 130?
Odpowiem, że warto... i na tym mogłaby zakończyć ten post, ale pozwólcie, że się nad nią porozczulam i ja.

W sumie nie wiem, dlaczego i skąd mi przyszło tak silne pragnienie posiadania tej palety. Jednak od jesieni nie dawała mi spokoju. Przeglądałam więc Allegro, e-bay, stronę francuskiej Sephory. Widok ceny, plus oczywiście kosztów dostawy w przypadku zagranicznych sprzedawców, studził moje chciejstwo. Na Allegro można było nabyć zestawik juz od 119 zł, ale tu wątpliwości co do autentyczności produktu nie pozwalały na podjęcie decyzji. 
I oto nagle, pod koniec grudnia dowiaduję się z jednego z komentarzy na YT pod filmikiem KasiD, że Sephora ma w swojej sprzedaży Naked2. Następnego dnia, już było o tym głośno na blogach. Krew zawrzała mi w żyłach - teraz to już nie odpuszczę - postanowiłam. Nie było łatwo, bo nie w każdej Sephorze były te palety, co więcej przemiłe panie sprzedawczynie, nie umiały mi nawet wskazać, w którym punkcie mogę nabyć mój przedmiot pożądania. W końcu w ostatnią przystań nadziei pchnęłam ślubnego samego z karteczką zapisaną drukowanymi bukwami. Ten, gdy najpierw miłej pani z Sepho pokazał zapisek, to usłyszał, że nie ma, bo pani skupiła się na nazwie firmy Urban Decay, ale po chwili jej sprytne oko odczytało: "Naked2" i tryumfalnie odrzekła, że to mają. 
Zatem przywiózł mi moje cudo.

To teraz o samej palecie. 

Paleta jest kierowana do entuzjastek brązów i beżów. Dostajemy więc 12 cieni, z których każdy waży 1,3g. Tylko 3 w zestawie są matowe i to są najczęstsze zarzuty kierowane pod adresem tej palety. Mnie to nie przeszkadza, bo lubię połysk na powiece. Co prawda, gdy oglądałam w necie swatche kolorów, bywałam momentami przerażona natężeniem błysku. Jednak wierzcie mi, efekt, jaki dają te cienie na powiece, jest bardzo stonowany i wyważony.  
Przy tych cieniach nie grozi nam look wprost z dyskoteki lat 80.  


Tonacja kolorów jest moim zdaniem dość neutralna, choć mamy tu ciepłe złotko Half Baked oraz ciepłym złotem podbity Chopper, ale jest też chłodny Verve, czy Pistol. 



Przyznam, że każdy odcień ma rację bytu, a dokładając inne kolory z palety możemy zrównoważyć tonację w zgodzie ze swoim upodobaniem. Pokochałam każdy z tych odcieni i czasem żałuję, że mam tylko jedną parę powiek, bo wszystkie chciałabym użyć. Czerń Blackout zastąpiła mi w tym miesiącu eyeliner. Jedynie Foxy jest dla mnie kukułczym jajem - na mojej skórze zbyt żółty, ale pewnie przyjdzie moment, że i do niego się przekonam.

Niesamowitym zaskoczeniem okazała się dla mnie konsystencja tych cieni. Nigdy wcześniej nie spotkałam cieni tak idealnie drobno zmielonych, jedwabistych i elastycznych. Włosie pędzla nabiera potrzebną ilość, a produkt przywiera do powieki tak, jak chcemy.  Tu nie ma mowy o osypywaniu się, a jestem bardzo na to wyczulona. Następnie kosmetyk idealnie się rozprowadza i rozciera, pozwalając na harmonijne  budowanie koloru i blendowanie z innymi odcieniami. To prawda, że używam bazy pod cienie, ale mam porównanie do innych palet. Trwałość(choć też na bazie) - bez zarzutu. Cienie Naked2 pozostają niezmiennie na swoim miejscu przez cały czas aż do chwili demakijażu.


Jak widzicie, moim zachwytom nie  ma końca. I niestety jedna łyżka dziegciu w tym ociekającym słodkościami elaboracie: marka Urban Decay weszła do koncernu L'Oreal...  Nie kryję niechęci do tego potentata i jak mogę, staram się unikać jego produktów, ale jak widać jest coraz trudniej.

Nie mniej paleta Naked2 to mistrzostwo i basta!

Pozdrawiam,



poniedziałek, 28 stycznia 2013

Peeling żurawinowy zgarnia... + Mobile Mix No.1

Czekałam do ostatniej minuty czwartkowej na Wasze zgłoszenia. 
A dziś przeprowadziłam losowanie :).

Oto Wasze zgłoszenia:


Moja domowa Marysia losuje:


... chwila napięcia, i już wiemy, kto zgrania:


Gratuluję!!!
Zatem bardzo proszę Zwyciężczynię o podanie danych do wysyłki.

Wam wszystkim bardzo dziękuję za odzew i uwagę. No i bądźcie czujne... :)

Tymczasem zapraszam na mały przegląd Mobile Mix po raz pierwszy na moim blogasku.



Trzymajcie się cieplutko, pozdrawiam 
 

czwartek, 24 stycznia 2013

The Versatile Blogger - TAG

Do Tagu - Wyróżnienia nominowały mnie dwie blogerki Ala oraz Moshi .
Dziękuję Dziewczyny za to wyróżnienie, choć zdradzenie 7 faktów o sobie, nie należało do najłatwiejszych zadań.
Szczegółowe zasady zabawy/wyróżnienia są następujące: każdy nominowany blogger powinien:
  • podziękować nominującemu blogerowi u niego na blogu,
  • pokazać nagrodę Versatile Blogger Award u siebie na blogu,
  • ujawnić 7 faktów dotyczących samego siebie,
  • nominować 15 blogów, które jego zdaniem na to zasługują,
  • poinformować o tym fakcie autorów nominowanych blogów.

Proszę, oto 7 faktów o mnie:



1.       La France – mon amour – jestem zakochana w tym kraju, jego języku, filmach, stylu życia, może mniej w literaturze i muzyce, a o kuchni w ogóle nie wspominam. Był nawet moment, gdy planowałam się tam osiedlić, ale wtedy poznałam ojca moich dzieci i wiadomo. Drzemie we mnie  jednak przeświadczenie, że jeszcze wszystko może się wydarzyć...
 
2.       Jestem zodiakalnym Koziorożcem i choć psycholodzy dawno orzekli, że te rysy charakterologiczne wykonane przez astrologów nie mają żadnego przełożenia na fakty, ja uważam, że mój zestaw cech doskonale się wpisuje w ten znak Zodiaku. Jestem więc upartą kozą, co samotnie skacze swoimi ścieżkami.

3.       Czasami ( a nawet częściej) muszę, bo się uduszę … przeklinam. Rzucam mięchem, aż furczy, ale gdy nikt nie słyszy.

4.       Mam silną potrzebę tworzenia i eksperymentowania, było szydełkowanie, tworzenie biżu, pieczenie chleba na własnym zakwasie, teraz próby kosmetyczne, z których zdaję Wam relacje na tym moim blogasku.

5.       Jestem pierdołą, która wciąż nie ma prawa jazdy… Jakoś stale mi się nie składa, a uważam to za wielką swoją ułomność.

6.       Stara dupa już ze mnie, ale im jestem starsza, tym lepiej mi ze sobą. Nauczyłam się akceptować swoje niedociągnięcia, podkreślać atuty, cieszyć się swoją indywidualnością i niepowtarzalnością.

7.       Internet uzależnił mnie od siebie, nie rozumiem ludzi, których to nie kręci. A mój telefon komórkowy kocham najbardziej za to, że i w nim mogę buszować po sieci.

Nie potrafię nikogo wskazać do Tagu, bo się zorientowałam, że wiele już z Was brało udział, ale jeśli, do kogoś nie dotarło wyróżnienie, to go wybieram :)
PPozdrawiam,



 

Tybetańskie mydło cedrowe - moc ziół w mojej kąpieli

... Kiedy podczas jednego tygodnia nad niebem Tybetu pojawia się święta planeta Wenus, wody w rzekach stają się najczystsze i bogate w moce leczące choroby. W tym czasie odbywa się Festiwal Kąpieli w Lhasie, a mieszkańcy Tybetu spieszą do okolicznych rzek i gorących źródeł, by czerpać 
z ich wód zdrowie i pokrzepienie. Natomiast z przyległych łąk i lasów zbierane są zioła, które nepalskie kobiety wykorzystają do produkcji mydeł. Aromatyczne zioła użyte w tych tybetańskich mydłach są zbierane i składane w ofierze dla zrównoważenia ziemi i nieba - ciała i ducha...

Za sprawą ewel z bloga Śliwki robaczywki mogłam cieszyć się tybetańską tradycją w zaciszu własnej łazienki.

W zielonym kartoniku znajdowała się 100-gramowa kostka Tybetańskiego mydła cedrowego marki Wild  Earth, stosującej tradycyjne metody wytwarzania mydła "na zimno".
Jakże spodobał mi się jego naturalny i prosty skład oraz lecznicze właściwości:


Mydło dodatkowo zapakowane było w folię.Troszkę zaskoczył mnie jego bordowo-brązowy kolor. 


 Ale chyba jeszcze bardziej zdziwił zapach... Oczekiwałam mocnej woni rodem z lasów iglastych, wręcz obawiałam się, że w nos uderzy mnie woń zbliżona do olejku sosnowego albo co gorsza pichtowego. Tymczasem zapach jest zupełnie inny, poprzez trochę duszną woń oliwy i czegoś mi nieznanego, a kojarzącego się z zapachem mokrego drewna, przebija subtelna nuta olejku cedrowego. Mimo że zapach jest trochę mdlący, polubiłam go, właśnie za ten tak nieoczywisty cedr.


Mydło fantastycznie się pieni, wygładza skórę, zapewnia jej nawilżenie. Używałam go do mycia ciała, jakoś nie wypróbowałam do oczyszczania twarzy, ale zrobię to. Nie boję się już go, gdyż zaleczył na moich plecach krostki, które pojawiły się po dość niefortunnym kontakcie z peelingiem drogeryjnym. Komfort, jaki zapewnia skórze, rozleniwił mnie i naprawdę rzadko sięgam po balsamy, gdyż moja skóra nie domaga się dodatkowej porcji nawilżenia.

Po miesiącu stosowania widzę, że mydło jest niesamowicie wydajne, ale trzeba zadbać o osuszenie go po użyciu i przechowywanie w mydelniczce, która nie zbiera wody, inaczej się rozpływa.


Czy muszę dodawać, że jestem zauroczona tym kosmetykiem? Dodatkowo pociąga mnie jeszcze jego aura - przybyło do mnie z tak daleka, jest w nim jakaś pierwotna surowość i prostota, a jednocześnie jest tak delikatne i dobroczynne. Co ważne producent Wild Earth nie testuje swoich produktów na zwierzętach.  
Dzięki tej kostce rozmiłowałam się na dobre w mydłach naturalnych i znajdą się kolejne w mojej pielęgnacji. Do czego i Was zachęcam!
Mydełko do nabycia w sklepie BLISKO NATURY .


 Pozdrawiam, a kto nie czytał wcześniejszego wpisu, niech zajrzy, może uśmiechnie się do niego szczęście :)




wtorek, 22 stycznia 2013

Peeling żurawinowy, a więc DIY poraz drugi

 Peeling żurawinowy - moja kolejna samoróbka zainspirowana notkami blogowo-wizażowymi pełnymi zachwytów i uniesień nad dość drogim produktem, skądinąd porządnej firmy powiązanej z pewną prezenterką telewizji niepublicznej. Wystarczyło spojrzenie na zestaw składników, m.in. żurawina, cukier trzcinowy, masło shea, oliwa z oliwek ... I olej babassu.
 Przeczytawszy właśnie ten składnik, doznałam olśnienia. Olej babassu pojawił się u mnie w wyniku grudniowego DDD wprost ze sklepu BLISKO NATURY , i choć od dawna go pragnęłam posiadać, to długo nie potrafiłam znaleźć dla niego godnego zastosowania. A przypomnę tylko, że jest to olej bogaty w nienasycone kwasy tłuszczowe, który dzięki nim i innym składnikom odżywczym nawilża 
i uelastycznia skórę, chroni ją przed procesami starzenia, jest też naturalnym filtrem przeciwsłonecznym.

Ale, ale, pora wrócić do mojego peelingu. Co w nim jest i jak go wykonałam?


 Rozpuściłam w kąpieli wodnej  2 łyżki masła kokosowego i po łyżce maseł shea i kakaowego oraz oleju babassu, który ma konsystencję miękkiego masełka.  Odstawiłam mieszaninę do ostygnięcia. W tym czasie zmiksowałam w blenderze garść suszonych żurawin  i odrobinę jagód Goji z łyżką oliwy z oliwek. Po zmiksowaniu ukazały się moim oczom drobniutkie pesteczki żurawin. Do miksa owoców z oliwą wlałam mniej więcej  łyżkę, a może dwie oleju ze słodkich migdałów oraz ostudzone stopione masełka i wymieszałam, aha i jeszcze trochę gliceryny chlapnęłam. Było to płynne. Zaczęłam wsypywać cukier trzcinowy. Musiałam dać go całkiem sporo i w sumie nie wiem, ile dokładnie, ale chyba nawet 200g. Na koniec kropnęłam kilka kropelek olejku cytrusowego.


Otrzymałam wspaniały naturalny kosmetyk. Peeling w połączeniu z parującą ciepłą wodą otacza nas cudnym słodkim, za sprawą cukru i masła kakaowego zapachem. Drobinki cukru trzcinowego wspaniale usuwają martwy naskórek i masują ciało. Natomiast mieszanina olei nawilża i wygładza skórę. Po moim peelingu wszelkie kremowanie czy balsamowanie są zbędne, a ja pachnę niczym najsmaczniejszy deser.


 Nie umiałam podliczyć kosztu otrzymanego produktu, zwłaszcza, że wykonałam go z tego, co miałam akurat pod ręką. Oczywiście z wielu wymienionych przeze mnie surowców można zrezygnować albo zastąpić innymi, choć warto dodać masło kokosowe albo shea, aby nasz kosmetyk przybrał dzięki nim dość stały stan skupienia.Nie muszę dodawać, że satysfakcja z otrzymanego w tak prosty sposób kosmetyku - bezcenna.


I na koniec troszkę się wytłumaczę z nieobecności na blogu - w ostatnim tygodniu zmagałam się z, mam nadzieję, ostatnią fazą przeziębienia, które ciągnęło się od Gwiazdki. Jednak w zeszłym tygodniu moje schorzenie przybrało formę kataru zatokowego połączonego z paskudnym bólem głowy, nie rozstawałam się z Ibupromem zatoki. Wczoraj już zaczęłam czuć się lepiej, to pan komputer się obraził i odmówił współpracy. Podglądałam jednak, co się dzieje na Waszych blogach i z radością w sercu czytałam stale przybywające komentarze u mnie.

Dlatego dla moich czytelniczek mam małą propozycję, jeśli choć odrobinę ciekawi Was mój ostatni wyrób i nie boicie się wypróbować takiego samorobnego peelingu, to z miłą chęcią podzielę się z jedną z Was. 
Kto ma ochotę, niech to wyrazi w komentarzu do tego posta. Proszę o zgłaszanie się do czwartku do godz. 23.59, a moja domowa Sierotka Marysia wylosuje tę jedną szczęściarę, która otrzyma ode mnie oczywiście większą połowę peelingu żurawinowego.

Zapraszam i pozdrawiam :)


poniedziałek, 14 stycznia 2013

Olay, Complete, Emulsja odżywczo - nawilżająca na dzień do skóry tłustej i mieszanej SPF15 - czyli sama nie wiem :/

Jesienią ubiegłego roku w mojej łazience zamieszkał krem/emulsja odżywczo - nawilżająca na dzień do skóry tłustej i mieszanej marki Olay.


Nabyłam ją za niecałe 20 zł, kierując się poleceniem Kasi z YT. Zdecydowałam się na zakup specyfiku, ponieważ zawiera wystarczający na porę jesienno-zimową SPF 15, jest nawilżający i niekomodogenny.


 Przyznam Wam, że walcząc o czystą skórę, wolna od krostek i zaskórników popadłam w pewną przesadę i mam za sobą nawet kilka miesięcy, gdy nie stosowałam kremu żadnego w obawie przed tzw. zapchaniem. Niestety, moja skóra już nie najmłodsza, więc potrzebuje czegoś, co ją odpowiednio nawilży, uelastyczni, pomoże przedłużyć młodość. Zatem skuszona opisem producenta i wzmocniona rekomendacją Kasi, sprawiłam sobie swoje Olay.



W dokładną analizę składu wbiłam się dopiero w domu.


Zadowoliła mnie obecność kilku substancji chroniących przed promieniowaniem słonecznym, obecność kilku witamin. Mniej już podobała mi się obecność silikonu czy pochodnej oleju mineralnego, no i kupa konserwantów.

Zatem mimo obaw, zaczęłam go stosować. Spodobała mi się lekka, płynna konsystencja kosmetyku, no w końcu to emulsja! Miło zaskoczył mnie szybki czas wchłaniania się. Zwykle nie mogę stosować kosmetyków do cer tłustych, a nawet mieszanych, gdyż wywołują na mojej buzi nieprzyjemne uczucie ściągnięcia, na które moje gruczoły reagują hiper-produkcją sebum. W przypadku preparatu Olay takiego zjawiska nie zauważyłam. 
Jednak wkrótce zauważyłam dziwną właściwość - o ile moje mineralne podkłady świetnie i trwale leżały na emulsji, nawet nie próbując się warzyć, o tyle skóra pozostawiona saute po aplikacji kosmetyku, już po godzinie zaczynała się przetłuszczać i brzydko świecić. Olay essentials stał się więc moją bazą pod podkład, ku mojej uciesze nie pogarszając stanu cery. 


Stosuję go cały czas, mam w końcu do zużycia 100 ml, ale wciąż mu nie dowierzam, więc nie korzystam z niego codziennie. 
Chociaż muszę tu napisać o jeszcze jednej rzeczy - stan mojej skóry od miesiąca uległ zmianie pod wpływem preparatów z kwasami, a może po prostu za sprawą zimy, ale zniknęło gdzieś to nadmierne przetłuszczanie się i przestałam się świecić nawet po Olay bez makijażu. Obecnie utrzymuje się po nim ładny mat, cały czas bez uczucia ściągnięcia czy wysuszenia.

Przystępując do spisania moich odczuć względem Olay, Complete, Emulsji odżywczo - nawilżającej, zerknęłam na stronę Wizażu, by sprawdzić, co inne dziewczyny na jej temat piszą. Zdumiała mnie ilość pozytywnych komentarzy oraz niewielka liczba słów całkowicie dyskwalifikujących produkt. Wśród nich są też opinie dziewczyn, którym w sumie emulsja przypasowała, ale nie są do niej przekonane na sto procent. A ja jestem właśnie w tej grupie, bo w sumie ta emulsja jest niezła, ale coś mi w niej nie do końca odpowiada. I tak naprawdę nie wiem, co. Może skład, może producent... Nie ukrywam, że podążam w stronę bardziej naturalnych kosmetyków i nie zamierzam kupić tej emulsji ponownie.

A Wy też macie takie produkty, które są OK, ale jednak  coś Wam w nich nie pasuje?

Pozdrawiam,



niedziela, 13 stycznia 2013

Bielenda Peeling do stóp (bez) Happy End

Ostatniego lata polubiłam stosować w pielęgnacji stóp peelingi. 
Byłam bardzo zadowolona z wygładzającego i nawilżającego działania kosmetyku z Neutrogeny. Kiedy się skończył, miałam mocne postanowienie, by go kupić ponownie, ale jakoś się nie nadarzała okazja albo ja o nim zapominałam, aż w koszyku znalazł się produkt firmy Bielenda
 Happy End Peeling do stóp.



Producent obiecuje natychmiastowy efekt wygładzonej, miękkiej i delikatnej skóry stóp i pięt
 bez śladu szorstkości i zgrubienia, gotowych na wchłonięcie kremu. 


Jak widzimy w pomarańczowej tubce, zamknięto 125 g produktu o następującym składzie:


Peeling ma kolor jasnoniebieski. Jego konsystencja przypomina dość płynną emulsję, w której zatopiono drobiny naturalnego pumeksu. 


Podczas jednorazowego zabiegu, zużywa się go dosyć sporo.  Stosowałam go zazwyczaj po uprzednim mechanicznym starciu naskórka tarką.  Jednak po kilku seansach, miałam dość! 


Peeling Happy End nie spełnił ani jednej z obietnic producenta. 
Co gorsza, wyrządził dużo złego - z moich stóp uczynił twarde wysuszone podeszwy, odporne na działanie każdego kremu pielęgnacyjnego. Zaradziłam już na szczęście temu problemowi i mam ten koszmar za sobą.
Jednak jestem bardzo zawiedziona i rozczarowana, że moja ulubiona Bielenda wypuściła na rynek taki bubel. W wypadku tego peelingu nie widzę szans na happy end i raczej Was przestrzegam przed kuszeniem się na to mazidło, nie warte nawet tych 5 złotych, które za niego zapłaciłam.

Pozdrawiam,

czwartek, 10 stycznia 2013

Spod znaku DIY

Kilka postów wcześniej pokazywałam Wam moje nabytki, również półproduktowe. Wypada teraz przetworzyć je i nadać im bardziej konkretny wymiar. Dlatego sobota upłynęła mi pod znakiem DIY. Ogarnęła mnie wena i stworzyłam sobie swoje kosmetyki.



Na pierwszy ogień poszły masła, których kolekcję sobie zgromadziłam. Okazuje się, że ilość receptur z ich wykorzystaniem jest niezliczona.

Powstały zatem cytrusowo-kokosowe bombki do kąpieli wg przepisu Lili >>KLIK<< , która na swoim fantastycznym blogu umieściła spis przepisów i cudownych zdjęć własnych arcydzieł >>KLIK<< .


W moich tworkach jest trochę mniej mleka w proszku, bo miałam już resztkę po świątecznym bloku/czekoladzie. Dodałam też olejek cytrusowy. Masę zapakowałam do silikonowych foremek o kształtach cytrynek i bananów. Widzę, że na fotce więcej bananków, które w sumie wyglądają jak muszelki. Ponieważ zostało mi jeszcze sporo masy, to upchnęłam ja do metalowych foremek do ciastek. Niestety z tych foremek trudno się wyjmowało bombki, a co niektóre przeszły ten proces mocno nadwyrężone. Bombki wrzucone do wody delikatnie musują, natomiast sama woda robi się tłustawa, dzięki zawartości oleju kokosowego. Po takiej kąpieli z bombkami nasza skóra jest wygładzona, miękka i pięknie nawilżona. Największą entuzjastką bombek do kąpieli została moja córa.

Kolejny wytwór to masełka do ust wg receptury Smykusmyka >>KLIK<<


Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie dodała od siebie, w tym wypadku był to olej ze słodkich migdałów. Chciałam bardziej luźnej konsystencji i troszkę przesadziłam, bo przy cieplejszej temperaturze masełka robią się pływające. A jedno to już w ogóle spaprałam, dodając kroplę olejku cynamonowego wprost do słoiczka. Nie dość, że ten zapach tuż pod nosem przyprawia mnie o ból głowy, to już w ogóle popsułam konsystencję. Ale zużywam!

Ponieważ tej masy masełkowej zostało mi jeszcze, to zlałam ją do wiekszego pudełeczka po kremie. Dodałam kilka kropel maceratu z marchwi i otrzymałam mazidło na moje biedne, zniszczone ręce oraz suche stopki.


Ale to mazidło aplikuję pod dotychczas używane kremy pielęgnacyjne. Efekt natychmiastowej regeneracji skóry przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.

Ostatnia mieszanka, to ta o kolorze hm... Jest to moja pasta oczyszczająca do twarzy. 


Moje savon noir sięga już dna, a bardzo polubiłam specyfik, który oczyszcza i delikatnie pilinguje. Jako że nie kroi mi się wypad po zakup kolejnej porcji czarnego mydła, to przypomniałam sobie o krążącym po blogosferze przepisie na czyścidła wg past Lusha, do którego miałam składniki.

W mojej recepturze wykorzystałam:
2 łyżki zmielonych migdałów;
3 łyżki mąki owsianej (możecie zmielić płatki owsiane);
3 łyzki glinki ghassoul (możecie dać też zielone, i pewnie każdą inną);
około 3 łyżek oleju ze słodkich migdałów;
klika kropli gliceryny.
Umieszałam to łapką, ugniatając na koniec jak plastelinę, troszkę podlewałam olejem. Mój krem czyszczący przechowuję w lodówce, do mycia odrywam kawałek, rozrabiam z wodą i masuję tym twarz, czasem zostawiam na chwilke jak maseczkę. Potem zmywam i dodatkowo przemywam twarz mydłem alep 40%.

I to tyle, zachęcam Was gorąco do samodzielnej produkcji kosmetyków. Daje to dużo frajdy
 i satysfakcji, a zajmuje dosłownie kilka minut.

Pozdrawiam:)

wtorek, 8 stycznia 2013

Rok 2012 - podsumowanie

Aby prowadzić tego bloga w 2013 roku, muszę się rozliczyć z rokiem ubiegłym. W roku 2012 nastąpiło wiele zmian w mojej pielęgnacji, odkryłam nowe możliwości, nowe kosmetyki. Jeśli Was ciekawi, co się wydarzyło, zapraszam na moje Podsumowanie.



LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...